“Yeah, this one makes me confused” (Tak, ta wprawia mnie w zakłopotanie)

2011-01-24 21:35

Znalazłam się dziś – przez dziwną pomyłkę losu, niezmierzone pokłady dobrej woli i determinacji – na zajęciach rozwoju duchowego dla dorosłych na poziomie przedszkolnym. Nie, nie miałam pojęcia, co to będzie.

        Kiedyś człowiek dojrzewał w czasie dyskusji z innymi ludźmi, konfrontacji z nimi, a także przez rozważanie w sercu tego, co zobaczył, usłyszał i przeczytał, przy czym było najlepiej, jeśli wśród lektur znalazła się i Biblia. Nie było też źle, jeśli ten człowiek dojrzewał w czasie przeznaczonym na dojrzewanie osobowościowe, mianowicie do ukończenia 20. roku życia najpóźniej (moim skromnym zdaniem). Przedział wiekowy na tych zajęciach był tymczasem spory, bo ok. 25-55. Problemy, które program ma pomóc przezwyciężyć, przerabiałam w wieku lat 15 i przerobiłam do 18. roku życia (wszystkie poza jednym, który jednak i tak pokonałam przed ukończeniem lat 24).

        Ostatnie równie żenujące chwile tego typu przeżyłam na okoliczność konieczności zaliczenia bloku specjalizacji nauczycielskiej, czyli również logopedii, psychologii i innych prac w grupie. Wówczas sądziłam, że to już przynajmniej na pewno ostatni raz… Tymczasem siedziałam dziś (5 lat później?) przy stole „zastawionym” po amerykańsku do sukcesu. Leżały na nim kolorowe karteczki i pisaczki, zabawki, które podobałyby się kotom, piłeczki antystresowe, miękkie literki (cyferek nie było!), cukierki i takie tam… W pierwszej chwili myślałam, że widocznie po nas przyjdą jakieś dzieci, ale przekonanie to smutno zanikło, gdy NAS do tego stołu po chwili zaproszono. Puszczano nam dobrze przygotowany materiał pozytywnie piorący mózg  – oczywiście wymyślił go Amerykanin – a potem kazano robić ćwiczenia, które miały za zadanie pokazać nam, że wiara w siebie jest ważna, że każdy ma pewną wartość, że ludzie są różni na szczęście, że można myśleć alternatywnie (np. Zobaczcie, drogie „dzieci”, że to nie czarne dziwaczne obrazki na białym tle, tylko białe znajome literki na czarnym tle i że tu jest napisane FLY”, tj. leć, tj. podprogowo: I Ty możesz się odbić od dna i pofrunąć) etc. Smutne, ale nie to, że poziom tych zajęć był tak niski, tylko to, że dziesięciu z jedenastu (tzn. wszyscy poza mną) uczestników kursu na nim jest i odnalazło się w panującej atmosferze, mimo że – for God’s sake (na miłość Boską) – rzucaliśmy piłeczkami do innych, mówiąc ich imię, łączyliśmy punkty liniami prostymi, wynajdywaliśmy dowody na swoje zalety i dawaliśmy sobie „podprogowo” udowadniać pewne prawdy oczywiste. Przerośnięte i starawe dzieci naprawdę dobrze się bawiły, naprawdę będą cały tydzień wracać po tę dawkę entuzjazmu i optymizmu, które będą potem odpowiedzialne za dotkliwą bolesność upadku, który mniej by bolał, gdyby ich na niego odpowiednio przygotowano (co głosili już stoicy, jeśli mnie pamięć nie myli). Ale nie, tymczasem gada im się o Pygmalionie, że mogą być jak on, łamiąc zasady logicznego wnioskowania, bo wszak nie doradza im się, żeby rzeźbili i kochali własne rzeźby, tylko żeby siebie pięknie rzeźbili, by odnieść zawodowy sukces, by inni się w nich kochali, na co niestety nie ma już czasu w ich życiu, czyli i najmniejszych szans. Niemiłosiernie za to czas ich w dalszym ciągu się traci…

        Głównodowodząca, która nie jest szczęśliwie nierozgarnięta, zorientowała się dość sprawnie, że minęło sporo czasu odkąd byłam na przedszkolnym poziomie. Wymieniła z koleżanką (oświeconą już dawno przez program tego samego zresztą kursu) na mój temat kilka spostrzeżeń szeptem, który niestety słyszałam, bo słuch mam dobry... Yeah, this one makes me confused (Tak, ta wprawia mnie w zakłopotanie) – padło nieco zza moich pleców, więc zaczęłam się jeszcze czuć jak bakteria pod mikroskopem. Naga i upokorzona, i pragnąca się z tego koszmaru obudzić. Chciałam płakać, ale jestem twarda, przez co ostatecznie skończyło się na tym, że zapytana, czy się dobrze bawię, powiedziałam, iż nie jest to najlepsze określenie dla oddania mojego stanu i poprosiłam o zamienienie z paniami paru słów, gdy skończymy to przykre przedstawienie. Kontynuowaliśmy więc tymczasem.

        Książka ćwiczeniowa, którą nam dano za darmo, ma 92 strony i jest typograficznym arcydziełem: kolory, obrazki, wyróżnienia, a wszystko w naprawdę dobrym tonie i z gustem. Parę logicznych błędów, które powinien wyłapać redaktor merytoryczny, ale poza tym bez zarzutu. W Polsce za taki podręcznik trzeba by zapłacić jakieś 50 zł. Tutaj dostaje się nie tylko podręcznik, ale i obiad przez tydzień, i czek na 50 funtów za wytrwanie na tym kursie przez 5 dni. Wytrwałam pierwszy, podręcznik przerobiłam w ciągu przerwy obiadowej tegoż (jakoś straciłam w przeciwieństwie do reszty apetyt), a rozmowa z prowadzącymi na koniec, gdy „dzieci” już poszły, zaowocowała złożeniem mi przez nie wyrazów sympatii, współczucia i łączenia się w bólu – doradzić mi nie umiały, ale zrozumiały, czemu się na ich kursie nie odnalazłam. Prawdopodobnie obniżyłam im nastrój, bo podzieliłam się wrażeniem, że chociaż doceniam ich pracę, mam wątpliwości, czy to jest dobra droga, ponieważ wartości wpajane uczestnikom kursu mogą sprawić tylko jedno: że zamiast umierać z głodu i koniec będą mogli umierać z głodu z godnością i wiarą i koniec. Niestety prowadzące kurs są świadome, że ich podopiecznych świat zetrze na drobny pył, a wzrost ich pewności siebie o 10% nic tu nie pomoże.

        Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek przeżyłam coś równie przerażającego. Aż trudno mi się z tego ocknąć. Tak, w mózgowym labiryncie są ślepe uliczki, ale akceptacji tego faktu nie należy uczyć dorosłych, dla których jest za późno, tylko innych dorosłych, którzy mogliby zmienić położenie tych pierwszych, bo je kształtują. A jeśli nie to, to byłabym za uzmysłowieniem ludziom w trudnej sytuacji ich położenia i za udzielaniem im wszelkiej możliwej pomocy w radzeniu sobie z nim, a nie za wpajaniem im absolutnej utopii pt. Jeśli zrobisz, co w Twojej mocy, i będziesz optymistą, powiedzie Ci się. Tak nie będzie, czego jestem akurat najlepszym przykładem. Można być dzielnym i konsekwentnie wypruwać sobie flaki, a ewentualny sukces w ogóle od tego nie zależy. Moja wiara w siebie jest niczym w porównaniu z cudzą wiarą we mnie i tylko ta druga jest wielmożna, mówiąc etymologicznie. Pierwsza odpowiada za wytrwałość (nie mylić z jakością), ale to drugiej zawdzięcza się sukces. Conditio sine qua non sukcesu jest więc szansa, a na jej zaistnienie zainteresowany nie ma aż tak dużego wpływu – może ją za to wykorzystać albo nie, gdy się nadarzy. Wiara wystarcza, żeby iść do nieba, ale nie wystarcza, żeby zarabiać pieniądze.

        Czemu tak infantylnie? Czemu nie zorganizowano czegoś na kształt grupy wzajemnego wsparcia? Czemu ludzie nie dzielą się tam doświadczeniami, przemyśleniami, wiedzą i rozwiązaniami? Czemu nie oszczędzają sobie wzajemnie czasu i trudu, tylko czas i energię marnotrawią? Tydzień to dość, by pokazać pewne możliwości, ale o wiele za mało, żeby nauczyć, wykształcić nawyk, zwłaszcza w dorosłym.

 

 

        A propos tej wiary w siebie i świeckiej instytucji, która przejęła najwyraźniej częściowo rolę kościoła, przypomniała mi się zasłyszana w tutejszym kościele piosenka:

The love I have for you, my Lord,

Is only a shadow of your love for me,

Only a shadow of your love for me,

Your deep, abiding love.

 

My own belief in you, my Lord,

Is only a shadow of your faith in me,

Only a shadow of your faith in me,

Your deep and lasting faith.

[…]

Wyszukiwanie

Niech żyje wolność słowa!

Nie znaleziono żadnych komentarzy.