Lowercase noises

2015-01-26 22:43

Myślałam przez chwilę, że spełniam może jakieś warunki brzegowe, ale podobno niczego nie rozwiązuję, tylko jestem układem równań różniczkowych. Podobno jak się we mnie popuka, wydaję całkiem inny dźwięk... Ale nie wiem, bo głucha jestem jak pień. Mój realizm (dobrze schowany, to prawda) doczekał się jednakowoż nareszcie rozpoznania i zrozumienia, może nawet współczucia, choć wzrusza mnie już teraz i bez niego.

Nie pamiętam, co to był umiar, i nie szukam już znaczenia tego słowa. Przejdę stress testy, które zarządziłam, czy nie – whatever, nawet bym była zadowolona, gdyby mi się na tym udało siebie skończyć i zaprzestać, ale to raczej jeszcze nie teraz. Czy zacznę się więc zachowywać po ludzku? Cóż – nie liczyłabym na to, raczej nie. Dlaczego nie? Bo ciągle nie jestem gotowa, stąd chcę dać sobie szansę nie zauważyć, nie widzieć tak ostro jak rażenie zimowego słońca, nałożyć blurring effect na kilka rzeczy, których dotkliwa (pod)świadomość mnie szatkuje, krzyżuje i wyżyma. Staram się zdekomponować siłę uderzenia mojego szklanego jestestwa o podłogę, jakby to mogło zapobiec jego spektakularnemu roztrzaskaniu się. Fuckup polega na tym, że nadmuchiwanie tej największej dotąd poduszki powietrznej naprawdę rozszczelnia mi płuca i jakaś organiczna czerwona boja została niebezpiecznie daleko w tyle. Podłość życia polega częściowo na tym, że to strzeliste szklane, które się z trzaskiem rozbije, skrywa jakieś brzydkie, niekształtne, gumowe, (niestety) nieśmiertelne coś, co jest skłonne przetrwać każdy upadek, odbić się od każdej podłogi…

Przypomina mi się ostatnio Márai i to śmiercionośne jego strącanie człowieka w absolutną ciszę, argumentowe owdowienie, grobowy wąwóz, jakim jest brak możliwości jakiejkolwiek racjonalnej polemiki:

“No, the secret is that there's no reward and we have to endure our characters and our natures as best we can, because no amount of experience or insight is going to rectify our deficiencies, our self-regard, or our cupidity. We have to learn that our desires do not find any real echo in the world. We have to accept that the people we love do not love us, or not in the way we hope. We have to accept betrayal and disloyalty, and, hardest of all, that someone is finer than we are in character or intelligence.” 

I jeszcze to:

“Czyż nie jest naszym obowiązkiem, byśmy tak samo darzyli przyjaźnią niewiernego, jak wiernego i ofiarnego? Czyż prawdziwą treścią każdego ludzkiego związku nie jest bezinteresowność, która niczego, ale to niczego nie chce i nie oczekuje od drugiego człowieka? Im więcej daje, tym mniej spodziewa się w zamian? A kiedy oddaje całą ufność młodości i całą ofiarność wieku męskiego, i kiedy wreszcie obdarza kogoś czymś największym, co człowiek może dać człowiekowi: ślepym, bezwarunkowym, żarliwym zaufaniem, a potem musi na własne oczy zobaczyć, że ten drugi jest niewierny i nikczemny, czyż ma prawo obrazić się, żądać odwetu? A jeśli się obraził i pragnie zemsty, jestże on, oszukany i porzucony, przyjacielem? Widzisz więc, jakimi zajmowałem się kwestiami teoretycznymi, kiedy zostałem sam. Samotność, naturalnie, nie dostarczyła żadnej odpowiedzi. W książkach również jej nie znalazłem. Ani księgi dawne, prace myślicieli chińskich, żydowskich i łacińskich, ani też współczesnych, którzy są otwarci, a jednak wypowiadają raczej słowa niż prawdę.”

Obok tego, mimo tego albo właśnie dlatego wymarzone mam wymiary muzyczne, które bezlitosna maszyna mojego wnętrza jak zdolny dyrygent składa w symfonię (naprawdę ładną!). Ucho mam najbliżej wiolonczeli – dość długie i dobrze wymierzone pociągnięcia smyczka wydobywające niskie i bezpieczne dźwięki, które czasem przerywają tylko skurcze strachu przed pęknięciem jak bańka mydlana (nie jak szyba), przed niespokojnymi obserwacjami i self-zapytaniami jak w Grzechu czereśniowym Zegadłowicza:

 

“Zaplotły się kiście czereśni,

sieć gęsta, sieć pni i gałęzi —

Boże! — jakże się wyrwę

z tej rozwonionej uwięzi!

 

Splatają się wiotkie pręciny

i zamykają się w więzy —

w kwiatach po kostki, po biodra

nogi zmęczone ugrzęzły.”

 

I bardzo dobrze, że tylko dedykacje da się zapisać tak, żeby do siebie przystawały, że nie kochają nas wcale albo kochają w innym czasie czy inaczej, niż byśmy tego chcieli! Oto jest jednak jakaś sprawiedliwość i wyrównanie bezlitośnie naturalnej przekory, dzięki której na tę odrobinę absolutnego okrucieństwa zawsze się znajdzie miejsce…

Jak inaczej uchronić miłość od cierpliwej nieznośności, czułej nudy i najtragiczniejszego dowodu wierności, tj. bezwietrznego spowszednienia, które jest jak brud na oknach – za chwilę niczego już nie widać, ani z zewnątrz, ani z wewnątrz, niż wyrzekając się pewnej jej części na rzecz innych? Wie ktoś? Potrafi? Może? Chroni?

Wyszukiwanie