Przeddzień

2016-09-02 23:09

Wszyscy chcą miłości, ale jesteśmy wybredni i czy ktoś ma na to czas i odwagę? Wszystkich męczą korki i „te sytuacje” w pracy, ale mniej ludzi decyduje się zrezygnować z zapewnionych warunków, które im nie odpowiadają, na rzecz niezapewnionych, które im odpowiadają. Uskuteczniane racjonalizacje są oczywiście smutne, ale jako mechanizm potężne, prawie zachwycające... Barcelona pokazała zdjęcie zakorkowanej ulicy – ja zdjęcie pustej alei ogrodowej, którą szłam w poniedziałek. I cóż, zarabiamy pewnie niesprawiedliwie podobnie (mimo różnicy doświadczenia na jej korzyść), ona ma dziecko – ja mam zamiast niego, co chcę. Rozmawiam więc (w każdym razie próbuję) w większości z niewolnikami, którzy pomimo dziesiątek dni urlopowych, oczywistych pragnień i potrzeb potrafią bardzo bezwzględnie twierdzić, iż na nic nie mają czasu. Nic więc dziwnego, że dogadujemy się słabo, kiedy ja kształtuję rzeczywistość, w której chcę funkcjonować, i śmiało (choć dyskomfort jest wysoki) rezygnuję z rzeczy, które mnie oburzają i obrzydzają, oraz z tych, które mnie po prostu nie satysfakcjonują (wyjąwszy, of course, moje beznadziejne zakochania).

Ja nie robię rzeczy, których nie chcę. Walczę do upadłego o relacje, które jakoś do mnie przemówiły, chociaż są w większości nieme. Nie poddaję się też (zwykle) tam, gdzie nikt nie wierzy, że to ma jakikolwiek sens. Nic nie dociera, nawet gdy liverator przemawia do mnie poważnym tonem, że jest to dziwne, iż cały dzień rysuję prezent dla Driany, bo przecież nie widziałam jej sto lat, może już nigdy nie zobaczę, a ona wskutek swojego młodego wieku nie zdaje sobie sprawy z faktycznej wartości rzeczy, którą otrzyma. Ja zaś twierdzę, że dziecko ma za to pojęcie o innych wymiarach tego przedsięwzięcia, których może nie potrafi już (również wskutek wieku...) odebrać liverator, i że owo pojęcie mi wystarczy. To mam z nią, mam nadzieję, wspólne. I dlatego rysuję trzy dni.

Utrzymuję się znowu w stanie kontrolowanego zmęczenia, ale od czego chciałam odpocząć, to już odpoczęłam. Zostawiam beztrosko pranie na dworze, w mieszkaniu nad wąwozem, choć wiem, że będzie padać, i złoszczę się z oszczędności na skurczoną wiskozę, choć mogłabym się wreszcie nauczyć inaczej ją rozwieszać. Należę do tych niewygodnych jednostek, które na pytanie zatroskanego męża o to, co kupić (bo same od lat wolą nie jeść, niż iść na zakupy), odpowiadają: „Mleko, awokado, marchewki, jabłka, banany”, ale kupują z entuzjazmem pinneaple sage i lawendę do domu kota. Pieniądze obchodzą mnie niemalże tylko wtedy, kiedy nie ma już na te moje marchewki, nie wiem też, po prawdzie, kiedy jest piątek w znaczeniu „czas sprawdzić stan konta”, co wzbudza powszechną wesołość, nawet moją własną. Póki co nie mogę się jednak zmusić, sprawdzam więc to konto tylko za specjalnym poproszeniem osób drugich. Zalegający nieśmiało przypominają mi o swoich długach, na co z zawstydzeniem odpowiadam, że no tak, pamiętam, że może do końca tygodnia, ale że nie obiecuję, po czym na koniec tygodnia oczywiście pamiętam, ale naprawdę nie chcę się tym zajmować, więc z wyrzutem sumienia i autopolitowaniem zbieram się za to ostatecznie dwa tygodnie później... Powinnam komuś płacić, żeby wystawiał za mnie faktury, bo za te spóźnione o całe miesiące jednak mi już wstyd (choć jeszcze nie na tyle, żeby coś zmienić :D). Ewentualnie powinnam się nareszcie ogarnąć.

Cykl prawię zamknięty. (Zwolniłam drugi raz tę samą osobę, tylko z innej firmy i tym razem zasłużenie).

Zaczęłam uprawiać nowy sport w postaci uczestnictwa w procesach rekrutacyjnych. Nie żebym potrzebowała więcej albo lepszej pracy, bo wiodę prawdziwie bajkowe życie, ale te rozmowy są ciekawym zajęciem i bardziej produktywnym od jedzenia lodów, kształcące. Szukam też być może (więcej) właściwych ludzi. Bo może czegoś chcę i bo na pewno nie osiągnę tego sama.

No i cóż, jak na pracoholika o zróżnicowanych zainteresowaniach przystało, wyszłam w tym tygodniu z jednej rozmowy i pomyślałam w drodze do optyka, którego mimo jego starań na rzecz CX nie lubię, że właściwie może i bym mogła mieć więcej – więcej obowiązków zamiast głupich marzeń, których mam zawsze zdecydowany naddatek, więcej pieniędzy na cudze wydatki (wprawdzie prawie nie mam własnych i mieć ich nie planuję, ale cudze potrzeby mam jak najbardziej...).
Po filologii klasycznej, przy moich marchewkowych potrzebach i tendencji do słoikowego oszczędzania, które namiętnie uskuteczniam, byłoby to przecież przezabawne (autentycznie histerycznie wręcz zabawne!), gdybym nagle zarabiała 80 tysięcy funtów rocznie, prawda? :D No właśnie. Z czystej przekory igra człowiek z tą myślą. I tak oto zyskałam nowy tytuł – najlepszej inwestycji, jaką liverator poczynił w swoim życiu...

Może, ale czy ja wiem?

Pada. Nie pada. Pada.

Wyszukiwanie